Przetrwać grozę w ciszy. Kilka uwag o postapokalipsie w filmie "Ciche miejsce" (2018)
Na ten film czekali nie tylko fani horroru. Przede wszystkim intrygowała niezwykle entuzjastyczną recepcja na Zachodzie, która z miejsca wywindowała dzieło do rangi jednego z najlepszych horrorów ostatnich lat. Ponadto interesująco wypadały trailery i opis - niby gładko mieszczące się w polu opowieści postapokaliptycznych, ale oferujące pewne innowacje.
Cóż powiedzieć - po seansie mogę tylko podpisać się pod powszechnym zachwytem krytyki. Jednak ten tekst nie jest w pełni recenzją; przyglądam się kilku aspektom filmu, które wydają się najbardziej doniosłe i wykraczające daleko poza świat horroru. Są to kwestie związane z grozą życia bez języka mówionego. Z tego też względu nieuniknienie odsłaniam nieco fabuły, choć mam nadzieję, że nie będą to poważne spoilery.
Wszystko zaczyna się znajomo, pierwsze sceny nie pozostawiają wątpliwości. Oto plansza informuje nas, że od jakiegoś zdarzenia minęło 89 dni. Oto wraz z rodziną jesteśmy w opuszczonym, zniszczonym supermarkecie w poszukiwaniu zapasów i lekarstw. Rodzice przypominają swym dzieciom, kilkuletniemu chłopcowi i nieco starszej córce, o bezwzględnym zachowaniu ciszy i ostrożności. Sprawa jest jasna - konwencja post-apo w pełnej krasie. O co chodzi jednak z tą ciszą?
Paradoksalnie, horrory postapokaliptyczne w ostatnich latach (przede wszystkim serial i komiks The Walking Dead) oddalają się od czystej grozy i zwracają w nieco inną stronę. Zombie, najpopularniejsze dziś monstra tego podgatunku, w zasadzie zatraciły swój lękotwórczy charakter. Bierze się to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, właśnie z owej zbytniej nadreprezentacji żywych trupów w popkulturze, która każe na kolejne warianty tych opowieści patrzeć raczej z pobłażliwością niż strachem. Po drugie - i to już ciekawsze zjawisko - same dzieła rozwijają się w taki sposób, że punkt ciężkości zostaje przeniesiony z walki z zombie na inny aspekt przetrwania: trudy codzienności w prowizorycznych fortecach, w których przeciwnikiem są kruche relacje mikrospołeczności, a ocaleni próbują na nowo oswoić przestrzeń, a być może i "zrestartować" ludzkość.
To właśnie do takiej oswojonej przestrzeni przenosimy się w kolejnych scenach. Jest nią gospodarstwo rodziny bohaterów, Abbottów. Rytm dnia wyznaczają monitorowanie okolicy, uprawa roślin, prowizoryczne nauczanie dzieci czy przystosowywanie domostwa do roli bunkra. No i najważniejsze przykazanie - cisza. Jej naruszenie niechybnie sprowadzi śmierć ze szponów tajemniczych bestii, które wybiły już sporą częśc ludzkości. Taka sytuacja fabularna pozwala w nienachalny, powolny sposób przedstawić tło, bowiem o podstawach apokalipsy dowiadujemy się nie z rozmów, lecz ze stronic gazet i zapisanych tablic. Wiadomo niewiele; najważniejsza informacja to ślepota potworów i ich czuły słuch.To jednak wystarcza, by Abbottowie zapewniali sobie minimum bezpieczeństwa.
Film ten długimi momentami ogląda się jak dzieło z zupełnie innych rejestrów gatunkowych. Celowe opóźnianie akcji stanowi słuszną decyzję twórców, a konieczność zachowania ciszy jest tutaj najważniejszym czynnikiem organizującym fabułę i życie. Bohaterowie praktycznie ze sobą nie rozmawiają, okoliczności wymagają spokoju i przemyślenia każdego ruchu. Jednak codzienność ocalałych z czasem wydaje się ujmująco prawdziwa, wspólna, regulowana jasnymi zasadami. Bardzo łatwo zatem o wyobrażeniowe umieszczenie siebie w tym świecie i dalszy namysł nad nim.
Samodyscyplina Abbottów jest sprawnie ilustrowana poszczególnymi scenami. Nieprzypadkowo mamy fragment gry w Monopoly. To niby błaha sprawa, lecz doskonale wiadomo, jakie ta planszówka wzbudza emocje i hałas. Tymczasem postapokalipsa wymusza na bohaterach grę w kompletnej ciszy - rzecz z naszej perspektywy nie do pomyślenia. Z kolei chwila dla siebie męża i żony oznacza taniec ze słuchawkami i empetrójką. Inny tego typu przemyślany szczegół - na półkach zdewastowanych sklepów pozostały chipsy, ten przysmak, który nie nadaje się do spożywania w ciszy i tym samym w świecie filmu jest po prostu niebezpieczny.
Wspomnieć trzeba o dodatkowym kontekście, który wzmacnia przekaz filmu. Otóż aktorka grająca córkę jest głuchoniema (Millicent Simmonds). Wprost nie można się na nią napatrzeć. Nasyca postać takimi realizmem, wewnętrzną siłą i zdecydowaniem, które wspaniale współgrają z kinem grozy. To zresztą żadna tajemnica, że aktorzy z tą niezdolnością operują bogatszą mimiką i gestykulacją.
Widzimy także bardzo ciekawe przesunięcie względem wszelkich opowieści o zombie i postapokalipsie. W większości z nich obcość i niebezpieczeństwo w drugim człowieku mają postać uśpionego wirusa, który aktywuje się dopiero po śmierci i w ten sposób powstanie żywy trup. W Cichym miejscu rzecz ma się inaczej. Nie ma bowiem żadnej epidemii czy infekcji. Jedyne, co stanowi zagrożenie w drugiej osobie to jej nieumiejętność dostosowania się do wszechogarniającej ciszy i nieznajomość języka migowego. Zamiast niezidentyfikowanego wirusa mamy więc rygorystyczną kontrolę wrodzonej, ludzkiej aktywności, jaką jest mowa.
Ważną sceną wskazującą na wyczucie twórców jest krótka wyprawa ojca i syna w głąb lasu. Znajdują wytchnienie pod wodospadem, którego szum zagłusza okolicę i wreszcie pozwala na swobodną rozmowę. Scena ta nosi znamiona rytuału, pewnej inicjacji i wtajemniczenia - syn ma swoje obawy i ojciec musi go przekonać do tego, że mogą prowadzić bezpieczny dialog. Podkreśla to donośny okrzyk ojca, mający oswoić chłopca i przywodzący na myśl właśnie jakąś odezwę rytualną. W tej perspektywie woda ma więc nie tylko podstawowe znaczenie jako niezbywalny składnik ludzkiego organizmu, ale też przywołuje pamięć o dawnych czasach, kiedy źródła i rzeki stanowiły fundament osad. W zniszczonym świecie przedstawionym filmu woda, jak dawniej, znaczy coś więcej, zapewnia bezpieczeństwo na wielu polach, wreszcie - pozwala powrócić do pełni człowieczeństwa poprzez umożliwienie odbycia zwyczajnej rozmowy.
Ciche miejsce okazuje się więc bardzo efektywnym ćwiczeniem wyobraźni, które - jak wszystkie opowieści post-apo - stawia pytania o to, jak wyglądałoby życie w czasie zmierzchu ludzkości. Film ten nie "zadowala się" typowymi obrazami apokalipsy. Zamiast tego problematyzuje kwestię ludzkiej mowy i jej statusu wobec niebezpieczeństwa. Zakładając, że ludzie coraz lepiej będą sobie radzili z językiem migowym, z życiem w ciszy i z samymi potworami, trzeba zastanowić się, czy w tych warunkach dojdzie w końcu do zaniku wszelkiego języka mówionego? Przedłużenie gatunku ludzkiego w sensie czysto biologicznym wydaje się osiągalne, lecz co z samą mową, z ludzkimi zdolnościami w tym zakresie?
W wielu horrorach postapokaliptycznych ludzie, którzy względnie opanowali zniszczony świat i jego niebezpieczeństwa, z czasem zwracają się przeciwko sobie. Te okoliczności sprzyjają tyranom i psychopatom, którzy dążą do namiastki władzy i nie zamierzają dzielić się zasobami. Ich metody działania to przemoc i perswazja, opierająca się przecież na mowie. Tymczasem Ciche miejsce w tym względzie oferowałoby coś zgoła innego i niosłoby nadzieję. Być może w kruchych czasach zagłady i desperacji to właśnie samodyscyplina, wyciszenie i ograniczenie mowy są szansą na stworzenie nowego porządku? Porządku, który tym samym byłby wspólny, w jakiś sposób trwalszy, pozbawiony zawłaszczającej mowy zatruwającej umysły słabszych i sprzyjającej tyranii.
Ciche miejsce (A quiet place), USA 2018, reż. John Krasinski.
Źródła zdjęć: google.com, materiały prasowe
Tekst sztos! Bardzo dobrze się czytało. Sam film pewnie obejrzę, bo już sam zwiastun mnie mocno zaintrygował. A Twój post dodatkowo zachęcił do zobaczenia.
Wykorzystałeś tylko dwa tagi, a trzy pola pozostały wolne. Zdecydowanie doradzam, by tagować pięcioma wyrazami. Swój tekst spokojnie mogłeś podpiąć pod #pl-sztuka i #pl-artykuly. Myślę, że wtedy więcej osób by go zobaczyło.
Hej!
Dzięki. Taaak, do tych tagów podchodzę jakos "bojaźliwie", ale już powoli ogarniam!