EKWADORSKI AWATAR cz. II - W DŻUNGLI
Link do pierwszej części relacji z mojej podróży do Ekwadoru jest tutaj: https://steemit.com/polish/@katrinagr/ekwadorski-awatar-czesc-i-w-andach-relacja-z-podrozy-do-ekwadoru
CZĘŚĆ II
W DŻUNGLI
Z Andów zjeżdżalismy powoli w dół kierując się do miasta Puyo, gdzie czekała na nas mała awionetka (egzemplarz muzealny) mająca zabrać nas do Sarayaku - wioski indiańskiej położonej w dżungli Amazońskiej. Po 25 minutach lotu przeuroczą maszyną w stylu retro, znaleźliśmy się w Sarayaku, gdzie zabawiliśmy cały tydzień.
Czas płynął nam powoli, a właściwie jakby stanął w miejscu – po pierwsze dlatego, że nikt nie używa tam zegarków, a po drugie dlatego, że wioska Sarayaku była dla nas jakąś niesamowitą, bajkową krainą, funkcjonującą poza znanym nam czasem i przestrzenią. Kładłam się spać wtedy kiedy byłam zmęczona a wstawałam, kiedy kur zapiał... Na szczęście nie miałam pojęcia która jest godzina, więc czułam się w pełni wypoczęta
Oprócz wędrówek po dżungli, braliśmy również udział w codziennym życiu mieszkańców i pomagaliśmy im w pracy. Zarówno krajobraz jak i organizacja zycia społecznego w wiosce Sarayaku to obraz wyjęty rodem z filmu AVATAR. Ludzie i przyroda żyją ze sobą w organicznej i duchowej harmonii. Przyjrzyjmy się chociażby organizacji pracy. W wiosce SARAYAKU jeśli ktoś ma do wykonania pracę, z którą sam sobie nie poradzi, prosi wtedy innych o pomoc, a pod koniec dnia wszyscy zapraszani są na posiłek i cziczę (czicza to fermentowany kukurydziany napitek). Poniżej zdjęcie miejscowej zielarki
Wieczorem omawiane są plany na następny dzień. A rankiem zanim zacznie się praca, wszyscy opowiadają i interpretują swoje sny. Jeśli ktoś miał wyjatkowo niedobry sen, plan może się zmienić... Ale to zdarza się niezwykle rzadko - oni nie stronią od pracy tak jak my – ludzie zachodu. Każdy z nich ma świadomość, że praca w jednym gospodarstwie służy całej wiosce i społeczności. Nikt sie nie ociąga i nie czuje wykorzystywany. Wszyscy pracują z własnej i nieprzymuszonej woli, a praca idzie bardzo sprawnie. Dzieci tymczasem są w szkole.
Okazuje się że w Sarayaku jest nawet lokalny uniwersytet, w którym przekazuje sie nie tylko wiedzę przodków, ale również naucza się wiedzy o świecie współczesnym i kulturze zachodniej. Z kolei dzieci, które jeszcze nie chodzą do szkoły mają czas na zabawę. Właściwie to wychowywane są one bezstresowo, bo niczego im się nie zabrania. Jednak przyznać muszę, że w życiu nie widziałam grzeczniejszych dzieci!!! Nie narzucają sie nikomu, zachowują się cicho, niczego nie trzeba im tłumaczyć, ani pouczać. Naturalnie dostosowują się do sytuacji - wiedzą kiedy zająć sie młodszym rodzeństwem, rozumieją kiedy ktoś nie ma ochoty na zabawę lub towarzystwo...
Niedziela, podobnie jak u nas, jest dniem wolnym od pracy. Od samego rana z okolicznych domów słychać bicie w bębny. Oznacza to, że gospodarze zapraszają wszystkich na cziczę. Czicza to fermentowany napój z juki. Produkcja jego jest bardzo prosta. Gospodyni żuje kawałki juki i wypluwa do specjalnego pojemnika, który po napełnieniu jest zamykany i wraz z zawartością odstawiany na kilka dni do fermentacji. U każdego czicza smakuje troszke inaczej – zależy to pewnie od śliny osoby żującej.
Czicza to napitek, którym częstuje się gości. Podaje się go w okrągłej misce, z której piją wszyscy po kolei. Należy podkreślić, że gość nie ma prawa odmówić takiego poczęstunku. Jeśli ktoś uchyla się od spróbowania, gospodyni stoi nad takim delikwentem tak długo, aż ten przynajmniej umoczy usta... Na początku było to dla mnie trudne, jednak po trzecich odwiedzinach z kolei, nie mogłam się doczekać swojej kolejki...
Indianie Sarayaku korzystają czasem z udogodnień cywilizacyjnych, ale w sposób ekologiczny i tylko w zakresie jakiego potrzebują - na marnotrastwo nikt by sobie nie pozwolił! Używa się tam prądu pochodzącego z baterii słonecznych. Czasem odbierany jest internet satelitarny. Poza tymi wynalazkami, wszystko odbywa się naturalnie. A jedzenie jest przepyszne, bo niczym nie skażone. Przez cały tydzień żywiliśmy się tym, co dała dżungla - gdy wróciłam do domu i popatrzyłam na to co sprzedawane jest w sklepach, i co „nazywa się” jedzeniem - byłam bliska płaczu...
Nie można jednak zapomnieć że w filmie AWATAR byli też bohaterowie negatywni. Podobni ludzie dotarli też do wioski SARAYAKU. W życiu, tak jak w filmie - nalazła się firma paliwowa, która chce robić odwierty na tym terenie i za wszelką cenę usiłuje pozbyć się mieszkańców. Próbowano już wszelkich środków - od negocjacji począwszy, poprzez odcinanie dostępu do rzeki, wycinanie drzew (w tym Świętego drzewa Sarayaku) na walce zbrojnej skończywszy.
Tego nie było nawet w AWATARZE! Tam atakujący byli OBCY. Tymczasem, sytuacja plemienia SARAYAKU przypomina raczej Polskę w stanie wojennym. Kilka lat wcześniej skorumpowany rząd Ekwadoru wysłał wojsko przeciwko swoim własnym obywatelom. Oni są jednak świadomi swojej wolności, a przy tym silni - bo zjednoczeni i dobrze zorganizowani - nie dali się przepędzić ze swojego terytorium. Jak na razie jest tam względny spokój. Jednak wciąż toczą się negocjacje miedzy wolnymi indianami z jednej strony i ofiarami cywilizacji czyli firmą paliwową i skorumpowanym rządem ekwadorskim z drugiej strony. Ale oni... - jak powiedział „awatarski poeta” – Jake Sully: „<em>Oni nie oddadzą swojego domu. Nie pójdą na żaden układ. Za co? Za jasne piwo? I niebieskie jeansy? Nie mamy nic, czego by chcieli.”
PS. Jeśli ktokolwiek chce wybrać się w te rejony lub pomóc w inny sposób ludziom SARAYAKU, można kontaktować sie z Karen Marrero w języku angielskim lub hiszpańskim pod adresem e-mail: [email protected]
Super doświadczenie! Sam jestem na rozdrożu... a na zimę fajnie by było zmienić półkulę. Może niekoniecznie do dżungli, ale coś mnie ciągnie w tamte rejony :)
Masz może gdzieś opisane, bardziej od strony technicznej, jak wyglądał Twój wypad?
Ta podróż była akurat przygotowywana przez moją ekwadorską przyjaciółke, do której kontakt zamieściłam na końcu posta.
Ale byłam też w innych krajach Ameryki Łacińskiej, często samotnie i bez przygotowania, o czym również planuje napisać na Steemicie. Ogólnie, to na początek rezerwuję 1-2 noce w jakimś hotelu, a potem jade gdzie oczy poniosą... Głównie korzystam z porad ludzi spotkanych po drodze (przewodniki często są nieaktualne).
Inną opcją jest wolontariat - ja mialam okazję być wolontariuszą w Kostaryce, pomagałam przy ratowaniu żółwii. To było pięne doświadczenie, o którym również napisze.
Jedyna uwaga, to dobrze jest znać choć kilka słów po hiszpańsku, ponieważ w krajach trzeciego świata trudno się dogadać w jakimkolwiek innym języku.
Jak masz jeszcze jakieś pytania, to nie krępuj się
Powodzenia
Dziękuję Ci! Dokładnie takiej odpowiedzi potrzebowałem :)
Aż zaraz sam kupię bilet w jedną strone.
Także nadrabiam hiszpański i czekam na kolejne wpisy!
Bless :)
Fajna wycieczka musiała być, ciekawe ile dni ja bym wytrzymał bez telefonu, komputera, kiedyś może spróbuje.
Nie tylko bez telefonu i komputera, ale i bez zegarka... - jak widać można... przynajmniej prze jakieś 10 dni...
A tak poważnie, to przebywając przez jakiś czas w takich warunkach nawet nie myśli się o tym. Wszystko co cię otacza i z czym masz do czynienia w tych "surowych" warunkach jest tak "odjechanym" (odmiennym) doświadczeniem, że wszelkie światy wirtualne i gadżety z tym związane przestają istnieć w twojej głowie. Dzięki temu można choć przez chwilę "odświeżyć" umysł. Serdecznie polecam :)
Wszystko można, człowiek do wszystkiego przywyknie, dobre takie wyłączenie się od wszystkiego co mamy na co dzień
Wow! niesamowita podróż!
uwielbiam podróże :-) świetne zdjęcia i opis. Up & Follow :-)