Konie, koty, psy i sroki-czyli o Morveskowym zwierzyńcu.
Początkowo ten post miał być tylko o sroczkach, które wydały mi się najbardziej oryginalnymi pensjonariuszkami naszego domostwa.. Pisząc go jednak zdałam sobie sprawę ze nie sposób wspomnieć choć paroma słowami o zwierzakach które towarzyszyły nam przez te wszystkie lata- jedne tylko na chwile, gdy byliśmy ostatnią przystanią przed nowym domem, lub o tych które będą z nami do końca, a także tych, których już zabrakło..
Zwierzaki towarzyszyły mi od najmłodszych lat- i choć niewielkie mieszkanko w bloku nie pozwalało mi od dziecka zostać kocią, psią i jeżową mamą (a i moja osobista mama też pewnie nie zgodziłaby się gdyby ilość zwierząt na metr kwadratowy przekraczała dopuszczalne normy ;) ) to odkąd pamiętam znosiłam do domu wszystkie biedne znajdy. Tym samym w dzieciństwie mieliśmy króliczka, który „nie sprzedał się w zoologicznym” myszki polaboratoryjne, psią znajdę o wymiarach naszego korytarza i łaciatego psotka-pirata, który nie widział na oczko oraz Pana Jeża, który obudził się pod koniec stycznia (choć jeżyk ostatecznie wylądował w azylu).
Wyprowadziłam się z domu, a miłość do zwierząt i chęć pomagania każdej znajdzie została.. I tak sobie z mężem przygarniamy od czasu do czasu ;)
Sroczki
Historia jakich wiele, choć jesteśmy z mężem bardzo dumni z wychowania naszego sroczego potomstwa :D. Ot, pewnego dnia, po sporej wichurze z gniazda na naszych tujach (tak,mamy naprawdę wysokie tuje) spadły dwie małe sroki. Na początku w zasadzie nawet nie potrafiliśmy stwierdzić co to za ptactwo, ponieważ ledwo zaczęło im wychodzic pierze. Jako ze po naszym podwórku grasują kociska, to chcąc nie chcąc zabraliśmy pisklaki do domu. Szybkie poszukiwanie w intenecie i wyszło nam ze to pewnie sroki, tak małe praktycznie nie do odratowania. W dodatku nawet jeśli,to wychowane przez człowieka nigdy nie wrócą do naturalnego środowiska i zawsze będą zależne od ludzi.. Nie nauczą się polować, nie dołączą do sroczego stada a mogę mieć nawet problem z lataniem..
Przyszłość nie malowała się dla piskląt kolorowo.. Ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie spróbowali. Na początek- dogrzewanie- sroczki miały stale blisko termofor z ciepłą (nie gorącą) wodą i pojenie pipetą. Szybko okazało się, ze takie maleństwa potrzebują w zasadzie całodobowej opieki- karmienie co 2-3 godziny (również w nocy!) dopajanie, zmiany termoforu i ściółki. Pierwsza noc była krytyczna- to czy młode przeżyją zależało w dużej mierze od tego czy jest im wystarczajaco ciepło i czy będą trawić pokarm który podawalismy.. i dały radę!
Pierwszą noc, kolejną,i wszystkie następne. Na początku nastawialiśmy budzik zeby je regularnie karmić, potem same się dopominały o nocne karmienia. Gdy zbliżaliśmy się do „gniazda” od razu otwierały dzioby skrzecząc na całe płucka :D
Niestety nie mam zdjecia z samego początku- tu juz trochę odchowane srokały
Mijały tygodnie, a my rozszerzaliśmy im dietę o chrząszcze, ślimaki i inne robaczki za którymi sroki pzrepadały. Szachrajki potrafiły też ukraść nam aktualnie jedzone rzeczy, a w późniejszym czasie nawet ściągały pokrywki z garnków, i zagladały co jest w środku!
Sroki które ochrzciliśmy Syriusz i Smuga robiły się coraz zuchwalsze i coraz bardziej samodzielne. Podlatywały krótkie dystanse w mieszkaniu, ale na świeżym powietrzu nie miały odwagi. Na szczeście trochę tutoriali z yt (tak teraz w necie znajdziecie tutoriale na wszystko..) i udało nam się nauczyć je latać.
W tym samym czasie pilnie uczyliśmy je „polowania” na ślimaki i chrząszcze, najpierw w domowych warunkach, później już na zewnątrz.. i choć rzeczywiście było trudno, to też udało się im załapać.
Fantastyczną ciekawostką jest fakt, ze sroki jako jedne z niewielu ptaków przechodzą „test świadomości”- są w stanie zlokalizować kolorową kropkę przyczepioną do nich samych na podstawie odbicia w lustrze. Syriusz i Smuga długo traktowało nas praktycznie jak rodziców, chodziły za nami, przywoływały, gdy wylatywały przez okno kilkakrotnie wracały jakby dziwiąc się, ze nie lecimy z nimi.. do czasu, gdy stanęliśmy razem przed lustrem. Ktoś może pomysleć, ze to zbieg okoliczności, ale po tym zdarzeniu naprawdę zauwazyliśmy zmianę w ich zachowaniu…
Sroki dorastały, coraz rzadziej wracały na noc, ale zawsze przychodziły na jakieś smakołyki i na gwizd na zewnątrz.
Zauważyliśmy że coraz częściej przebywają wśród innych srok.. i gdy pewnego dnia Smuga przylatywała do domu, krążąc tam i z powrotem, niecierpliwie skrzecząc, zażartowaliśmy ze to pewnie pożegnanie i pewnie chce żebyśmy lecieli z nimi..
koleżanka kradnie chleb z śniadania
A później znikły na długo.. i tylko co jakiś czas dwie sroki przesiadywały nam na parapecie, czasem pukając w okno.. ale nie chciały już wlatywać do środka.
Konie zza stodoły
Konie towarzyszyły mi od najmłodszych lat. Były moją największą pasją, a każda wolna chwilę spędzałam w stajni- pomagając w stajennych obowiązkach „zarabiałam” na jazdy. Później zaczęłam jeździć u ludzi którzy mieli prywatne konie i szybko udało mi się kupić jakiegoś młodziaka „zza stodoły” od rolnika. Rolnicy w moich okolicach często hodują konie w nie najlepszych warunkach- albo na mięso, albo do szybkiej sprzedaży na pobliskim „końskim targu”.
Kalmetta kupiłam właśnie od jednego z takich rolników- niezbyt duży łaciak, z mocno sztorcowymi kopytami.
Mały kamuś
W dużym skrócie, młodego wychowałam od źrebaczka, ujeździłam i z konika-od-rolnika zrobiło się piękne chłopisko, na którym udało mi się z pewnymi sukcesami postartowac nawet w zawodach. Jako ze nie miałam nigdy aspiracji sportowych, a sytuacja czasowo-finansowa zrobiła się ciężka musiałam go sprzedać, ale wiem ze trafił w dobre ręce.. Choć często za nim tęsknię, wiem ze na tamtą chwilę to było najlepsze, co mogłam zrobić..
tak wygladał gdy go kupowałam
I odchowane konisko
Kot z Kotoru.. i inne koty
Podróżując stopem z (przyszłym wtedy) mężem moim, trafiliśmy do czarnogórskiego miasta pełnego kotów- Kotoru. Pogoda nie była sprzyjająca, deszcz lał się strumieniami i na zwiedzanie miasta nie mieliśmy wtedy ochoty. Trafiliśmy na opuszczony hotel i zagadując tamtejszego stróża, udało nam się wejść na teren hotelu i troche go pozwiedzać. W pewnym momencie usłyszeliśmy ciche miauczenie.. i szybko zlokalizowaliśmy bardzo wychudzonego, rudego kociaka, który był cały przemoczony i oczkami w nie najlepszym stanie. Rozglądaliśmy się za matką, ale nigdzie nie było jej widać. Kupiliśmy więc kociakowi karme dla małych kotków, i zostawiliśmy w tym miejscu w którym go znaleźliśmy. Parę razy zaglądaliśmy do niego czatujac na kocią mamę i gdy nie zauważyliśmy jej przez cały dzień postanowiliśmy że koci imigrant wraca z nami na stopa do Polski. Cyprysa udało nam się przemycić do kraju i wychować na przyzwoitego uchodźce ;)
mały Cypryś
Jasper, nasze najmłodsze kocisko
I na deser Nugat- nasze psisko za młodzika:
To nie wszystkie zwierzaki, które towarzyszyły nam w życiu, ale te którymi zwiazana byłam najbardziej, lub miały ciekawą historię ;)
Artykuł bierze udział w tematach tygodnia w kategorii :3: Zwierzęta na dobre i na złe
Bardzo fajny tekst i nie tylko tekst. :)
widać, że masz wielkie serce! czytałam z zapartym tchem! Twoja postawa jest godna pochwały. jesteś wspaniałą osobą. dziękuję Ci za to!! <3