Kęsek niepokoju
(...)
Irytujący, niespokojny dzień, jeden z tych, kiedy wszystko wisi na włosku, dzieje w ostatniej chwili i naraz, wszystkie światła na skrzyżowaniach nagle zapalają się na pomarańczowo i człowiek ma wrażenie, że łamie przepisy, tak prawie-prawie przejeżdżając na czerwonym; w takie dni komórka dzwoni wyłącznie w chwili, gdy stoję pod drzwiami klatki, w każdej ręce (i pod pachami) trzymam po sto toreb, reklamówek i pudeł, siku chce się tak, że tylko wrzeszczeć, klucze są akurat w tej niedostępnej kieszeni, a na głowę się leje, bo akurat teraz musiało zacząć padać, zimna deszczówka cienkim strumyczkiem spływa za kołnierz, mrozi plecy nagłym dreszczem, ani się schować przed ulewą, daszek klatki gdzieś się podział, pewnie remontują i dlatego zdjęli; wtedy właśnie dzwoni żona, i to nie raz, ale raz za razem, cholera jasna, siedzi właśnie dwa piętra nade mną przecież, zaraz tam będę, nie mam jak wyjąć teraz komórki, nie mam wolnej ręki; pęcherz mi zaraz, kurwa, pęknie; no to właśnie dziś jest taki dzień, naturalnie metaforycznie, chodzi o ogólny nastrój, nie o pogodę, bo akurat dziś nie pada, piękne słońce, trzeba będzie się w końcu wytarabanić z Matyldą na te przeklęte rolki, mała od tygodnia wierci dziurę w brzuchu, nie można tego dłużej odwlekać, no i sami widzicie, jak jest: jak już nie leje, ręce mam wolne, a klucze przygotowane, to teraz żoneczka oczywiście nie dzwoni, nie, ona sobie poczeka na, aż będę w sytuacji, gdy po komórkę nijak sięgnąć nie można, zresztą dajmy spokój Halince, to jakaś ogólna prawidłowość, że jak człowiek siedzi sobie w chałupie, po obiadku, kawusia, książka, nogi na stole, dziecko odrabia lekcje w swoim pokoju albo ogląda kreskówki, małżonka zamknięta w łazience odlicza dwadzieścia minut do zmycia z twarzy maseczki z zielonej glinki, słowem: gdy warunki są najlepsze, to wtedy nikt nie ma nic do mnie i telefon milczy jak zaklęty; wystarczy jednak się ruszyć, zacząć coś robić, zająć czymś, no sam nie wiem, czymkolwiek, a nagle wszyscy sobie przypominają mój numer i mają do obgadania całą masę spraw; ja już nie mówię, że akurat maluję ściany czy pastuję buty, bo to standard, że jak się ma obie ręce zajęte i dodatkowo upaprane, to wszyscy dzwonią na wyprzódki, ale i o zwykłym prysznicu, ledwie wodę odkręcę i ustawię jaką-taką temperaturę, co, tak na marginesie, przy naszej baterii łazienkowej jest sztuką nie lada, a już telefon dzwoni i zaczyna się bieganina, walenie w drzwi łazienki, krzyki: „Komórka ci dzwoni!”, ja nie słyszę, co Halinka woła, bo woda się leje, trzeba zakręcić, odkrzyknąć, żeby powtórzyła, a potem, jak już powtórzy, to jeszcze trzeba krzyknąć, żeby nie truła dupy, bo się kąpię, a później ustawiaj tę wodę na nowo i już człowiek zamiast się prysznicem przyjemnie zrelaksować to wychodzi z łazienki wkurzony jak nie wiem co, z punktu nadziewając się zresztą na małżonkę i jej obrażoną minę, to przez ten tekst o truciu dupy sprzed kilku minut, Halinka go będzie wypominać pewnie przez tydzień; wszystko przez te przeklęte telefony, co jak co, ale na matce w takich momentach zawsze można polegać jak na zawszy, ta to ma chyba wmontowany jakiś odbiornik, czy co, jakby celowo dzwoniła, kiedy nie mogę rozmawiać, i nigdy nie odpuszcza, dopóki się jednak nie odbierze, dzwoni do skutku, raz za razem, jak nie podniosę za siedemnastym, to dzwoni osiemnasty raz, dziewiętnasty, dwudziesty; żeby chociaż dzwoniła z jakąś ważną sprawą, ale nie: ona tylko chce wiedzieć, czy wszystko w porządku, i trzeba odebrać, bo się „niepokoi”, a jak już się człowiek uprze i mimo wszystko nie odbiera (próbowałem kiedyś kilkakrotnie, ale dałem spokój), to ten niepokój starej się wzmaga, no bo niby dlaczego nie podnoszę, więc trzeba dla świętego spokoju odebrać, inaczej się nie odczepi; Halinka to się śmieje, że nawet umrzeć nie będę mógł, bo jak już będę leżał w trumnie, to mamusia dotąd będzie dzwoniła, aż w końcu zmartwychwstanę i odbiorę.
(...)
/Ewa Bialska "Siedmiomilowe rolki" (fragm.)