Bieszczady to stan umysłu, czyli małe refleksje z krótkich wędrówek po wilczych górach (Styczeń 2018).
Jestem kolejny raz w Bieszczadach. Możliwe że to już ósmy albo dziewiąty...Jest to jedyne miejsce w Polsce i jak na razie na świecie, do którego jestem w stanie i czuję potrzebę wracać. Wiem, że będę jeszcze wracać tutaj dziesiątki razy. Coś jest w tych górach, co przyciąga i nie pozwala o nich zapomnieć. Kryją w sobie jakąś tajemnicę, jakiś mrok, który unosi się do nieba razem z dymem drzewa wypalanego w retortach i mgłach wiszących nad lasami. Może to krwawa historia dusz niegdyś tu mieszkających, która naznaczyła tą ziemię ich bólem a może po prostu czyste, nadal dzikie piękno tych nie do końca jeszcze odkrytych gór. To coś sprawia, że ta kraina stała się miejscem ucieczki dla ludzi niemogących znaleźć w życiu swojego miejsca, dla duchowych oderwańców i społecznych pariasów. Jest ich tu już dużo i obawiam się że będzie jeszcze więcej. Jak ćmy ciągnące do światła przyjeżdżają na sam kraniec Polski zwabieni legendą bieszczadzkiej ostoi. Faktycznie tutaj życie wygląda inaczej. Jest jakby zawieszone w czasoprzestrzeni. Można to poczuć docierając głębiej na koniec mapy, do tych wciąż zapomnianych przez Boga miejsc, gdzie nie dochodzą już fale z wież telekomunikacyjnych i gdzie nie wiadomo na co można się natknąć za kolejnym zakrętem.
Idę tą samą połoniną, którą szłam może dwa lub trzy lata temu, jednak tym razem idę sama. Na szczęście nie ma już takiego śniegu jak podczas moich poprzednich wędrówek, kiedy chodząc po lesie na azymut, nabieraliśmy doświadczenia w pływaniu w metrowych zaspach, mogę więc przejść szlak szybciej, bez obawy przed całkowitym w nim ugrzęźnięciem. Warunki na grani jednak nie przedstawiają się obiecująco. Gęste białe chmury przetaczają się nad szczytem całkowicie zasłaniając jakikolwiek widok. Wchodząc na połoninę wiedziałam na co mogę się natknąć, byłam tutaj już zbyt wiele razy, aby nie wiedzieć. Idę rano przez opustoszałą wieś, gdzie wszystkie kundle nadal jeszcze śpią w swoich budach. Spotykam po drodze gospodynię z kwatery noclegowej, która patrzy się na mnie jak na wariatkę a ja siląc się na szczery uśmiech mówię jej, że na pewno warunki na szlaku nie są takie złe, nawet po tej nocnej zamieci.
Permanentne oszukiwanie siebie to pierwszy stopień do piekła. Możliwe, że granice szaleństwa są bliżej osiągalne niż nam się wydaje. Zresztą lokalna społeczność ma już chyba taką manierę, że wyraża zawsze wątpliwość we wszystko to co dzieje się dookoła. A może to tylko taki psychologiczny chwyt na narwanych turystów pchających się tam, gdzie nie trzeba? Prawdopodobnie kobieta ma rację, ale w końcu dotelepałam się tutaj autobusem wyrwanym prosto z otchłani czasów PRL-u, który z zawrotną prędkością 20 km na godzinę próbował przetrwać zamieć śnieżną a ja razem z nim. Siedząc na przednim siedzeniu w tej rzeżącej machinie czasu wlepiałam coraz szerzej otwarte oczy w śnieg walący coraz bardziej zaciekle w przednią szybę a z tylnych siedzeń dochodziły do moich uszu i świadomości historie o wszelkiej maści chorobach, dręczących pokolenia, które z iście wrodzonym talentem bardów snuły okoliczne mieszkanki. Mówiły o tym wszystkim tak, jakby opowiadały historie o poobiednim spotkaniu na herbatce. Rak, zarazy, cukrzyce, wysypki, ...jeden pies. Widać prześladujące ludzkość choroby nie robią już na nich żadnego wrażenia... Jeszcze jakąś godzinę wcześniej kierowca mówił, że prawdziwych zim w Bieszczadach już nie ma, bo podobno poszły sobie do Kanady... Jakoś nie bardzo mi się chciało w to wszystko wierzyć. Temat za moim siedzeniem zmienił się nagle na bardziej groteskowy a gospodynie zaczęły rozprawiać o niedźwiedziach wyłażących z lasu i osaczających ludzi. Posiadając jakie takie doświadczenie naukowe w dziedzinie przyrody, zastanawiam się czy Ursus arctos jest na tyle cwanym skurwysynem, by w toku ewolucji zacząć zbijać się w bandyckie grupy napadające na ludzi... Tak tworzą się lokalne mity, w ledwo zipiących Autosanach próbujących doczekać swojej emerytury, na trasach do dziur ledwo istniejących na mapach. Jakoś w to też nie chce mi się wierzyć, chociaż mój mózg zaczyna powoli kojarzyć fakty, że łagodne zimy nie mają wspaniałego wpływu na niedźwiedzi sen podczas ich okresu hibernacji. Zastanawiam się, czy dałabym radę uciekać ze swoim 6 kg plecakiem przez śnieżne zaspy i czy miś szybko by się znudził, kiedy musiałby w pierwszej kolejności przeorać mój plecak. Cóż.. następnego dnia stosuje więc najlepsze rozwiązanie i tocząc się pod górę przez pusty las gadam głośno do siebie, próbując zaznaczyć swoją obecność i odpędzić wszelką wędrującą w pobliżu ciekawość. Byłam już przecież w tych górach w różnych sezonach roku, zazwyczaj uganiając się z bandami ekologów za jakimiś pożądanymi okazami przyrodniczymi. Włóczyłam się godzinami pływając w śniegu z zasmarkanym nosem po tych lasach, szukając porostów podobnych do kapusty, których występowanie w tym regionie zamykało się w obszarze jakiegoś jednego procenta. Łaziłam też w jesiennych porach, kiedy lejący od kilku godzin deszcz, wesoło (również od kilku godzin) pływał sobie w moich butach, kiedy zbierałam po drodze niedźwiedzie włosy i grzebałam w ich odchodach dla przyszłego dobra nauki. Srał więc to pies, prawdziwy survival został już odbębniony. Tak sobie to tłumaczę, w końcu jakakolwiek motywacja jest lepsza od żadnej…
Powracam ze swoich retrospekcji i zadowolona z siebie uświadamiam sobie, że jestem już prawie na grani. Przypominam sobie moje pierwsze spotkanie z Bieszczadami, kiedy zima jeszcze nie odeszła do Kanady i w samym jej środku w drodze na Tarnicę pierwszy raz "usłyszałam" całkowitą ciszę. Nie byłam wtedy sama, ale przed nami w pewnym momencie nie było też nic. Można było sobie tylko wyobrażać co jest dalej. To ciekawe i niezwykłe doznanie znaleźć się nagle w całkowitej bieli zmierzając donikąd w pustce ogłuszającej ciszy. Może tak wygląda całkowita próżnia ? Tym razem również staję przed ścianą tej bieli i nie wiem jeszcze, że przyjdzie mi w niej iść przez kolejne godziny, aż nie zobaczę kształtów murowanej Chatki Puchatka. Chodzenie w całkowitej pustce mgły może być porównywalne z próbą odnalezienia drogi przez niewidomego. Ludzki wzrok jest przyzwyczajony do ciągle zmieniających się obrazów, więc takie ciekawe wrażenie może po pewnym czasie po prostu wejść na głowę… Myślę sobie, że na moim grobie ktoś mógłby kiedyś umieścić epitafium w stylu " Zmarła śmiercią tragiczną pokonana przez własną głupotę". W pewnym momencie tracę trop ze starych śladów, które musiał zasypać śnieg. ..Zaczynam trochę tracić fason, ale nie pękam i idę dalej, zerkając cały czas na GPS. Gówno widać w odległości jakiś 6 metrów...
W mojej głowie pojawia się odwiecznie nękające zdrowy rozsądek pytanie – Po jaką cholerę to robię? Pytanie, które prawdopodobnie poza mną nęka również innych wiecznie gdzieś włóczących się lunatyków, którzy wstają o 5 tej rano i bez względu na błoto, deszcz, burze, żar lejący się z nieba, chmary kąsającego robactwa, pot lejący się po plecach i niewydolność płuc raz za razem wracają, żeby wleźć znowu pod jakąś górę. Jak zawsze nie mam do końca zielonego pojęcia, może to wrodzony masochizm a może pasja albo po prostu to, że wcześniej po drodze mam jeszcze okazje przejść przez bajecznie zamarznięty las a na jego końcu widok otwiera się i Bieszczady pokazują mi kawałek swojego unikatowego piękna. Zima tutaj nigdy nie jest monochromatyczna. W każdym sezonie góry mienią się paletą odpowiednio dobranych barw. Ciemne granaty i błękity przykryte warstwą śnieżnej bieli przeplatają się z bordowym, rudym i srebrzysto -brązowym odcieniem drzew. Tak wygląda zima w Wilczych górach.
Z oszronionym od wiatru i mrozu ryłem i ulgą w świadomości docieram wreszcie do schroniska do którego nigdy wcześniej nie wchodziłam. Nigdy nie wydawało mi się aż tak bardzo interesujące, żeby się w nim choć na chwilę zatrzymać. Teraz jednak marzę tylko o tym, żeby wejść tam jak najszybciej i się ogrzać. Przekraczam próg i czuję już, że jest w nim zimno jak w psiarni. Siadam na ławce w kącie, w którym kilka ławek i stołów improwizuje część restauracyjną i rozkładam mapę. Mój zegarek pokazuje dopiero 13 stą , nie ma więc sensu zostawać tu na nocleg, pora zawijać się z powrotem do domu. Zawijam więc swój nieodłączny tobół i prawie zjeżdżając na dupie, szybko schodzę szlakiem do pobliskiej wsi. Na drodze jak zwykle pustki. Podchodzę do przystanku i zaczynam się szczerzyć widząc rozkład jazdy z autobusami kursującymi prosto do Krakowa. Zerkam jednak trochę bardziej na dół kartki i mój uśmiech spełza mi z twarzy na widok małych oznaczeń- kursuje tylko w okresie letnim... Aha, no tak, przecież teraz turyści lansują się na stokach a nie szlajają po jakiś zamglonych, zamarzniętych górach. Udaje mi się jednak złapać stopa do Rzeszowa i kiedy płynę już wyglancowanym mercem w stronę bardziej rozwiniętej cywilizacji, kolory zaczynają się zmieniać, śnieg ginie a na niebie za pomarańczowo- fioletowymi chmurami próbuje ukryć się słońce. W mojej głowie pojawia się myśl że może Beskidy mają swój urok, ale Bieszczady mają swoją duszę. Za jakiś czas znowu tu wrócę.
Ożeż Ty... w niektórych momentach mam wrażenie jakbym czytał Tworzywo Melchiora Wańkowicza [komplement]. Potrafisz przedstawić prozaiczne sytuacje w bardzo literacki i artystyczny sposób - z tym trzeba się urodzić. Pisz i czytaj dużo, bo jeśli nie jesteś pisarką czy dziennikarką, to kwestia doszlifowania stylu i możesz mieć wielu, wielu, wielu, czytelników.
Powodzenia! Skromny upvote i follow.
Dziękuję, taki komentarz od razu podnosi morale i pobudza motywację :) Czytam bardzo dużo i co nieco od czasu do czasu sobie wirtualnym piórem poskrobie, więc może za kilka lat po ćwiczeniach coś tam z tego kiedyś zaowocuje ;)
Bardzo fajnie się czyta. Dobrze przedstawione sytuacje. Wciągnął mnie.
upvote
Fajnie się Ciebie czyta, eM, włóczykiju. Czuję się jakbym też wędrował po bieszczadach, a tęsknię za tymi górami. Zresztą mam zamiar wybrać się w maju, ale już wiem że i tak będzie za krótko.
P.S. znasz może zespół Matragona?
Dzięki :) jak to się mówi w Bieszczady jedzie się raz a potem się już tylko wraca, więc doskonale rozumiem tęsknotę. Matragony jeszcze nie znam, ale chętnie sobie posłucham, zwłaszcza jeśli to muzyka na górskie klimaty ;)
Zespół pochodzi z Sanoka i można powiedzieć, że się na nim wychowałem ;)