Pociągiem przez Ukrainę, autostopem prosto do "mrocznej" Transylwanii. Część 3
Będąc już w samym środku trasy zatrzymujemy się na chwilę w punkcie widokowym, aby zrobić zdjęcia. Wierzchołki gór nikną wysoko we mgle, a wszystko to sprawia wrażenie, jakby się stało na samym dole gigantycznego krateru. Nawet powietrze jest tutaj przejmujące, a temperatura spada z każdym metrem w górę. Dojeżdżamy powoli do schroniska a mgła staje się coraz gęstsza. Przed schroniskiem zastajemy cały tłum turystów z samochodami i dodatku "piździ jak w kieleckim". Idziemy więc coś zjeść w restauracji i się ogrzać. Jest jednak zbyt wcześnie i nie ma sensu, żeby zostawać tu noc, czekając na poprawę pogody.
Myślę sobie, że to chyba najbardziej idiotyczna rzecz, którą robiłam, czyli łapanie stopa we mgle tak gęstej jak mleko, stojąc przy górskiej drodze, której nawet nie widać.. Jest tak zimo, że powoli przestaje czuć swoje palce u rąk. Dopisuje nam jednak dalej szczęście, bo po kilku minutach tego żałosnego stania zatrzymuje się nasza para obcokrajowców, z którą tu dotarliśmy i karze nam wsiadać do samochodu. Ładujemy się więc czym prędzej po raz kolejny dziękując za swoje szczęście.
Wjeżdżamy w tunel, w którym w ciemności widać jedynie mgłę i jadące z naprzeciwka światła innych samochodów. Adrenalina rośnie i moje serce zamiera mi w klatce. Po raz kolejny w swoim życiu zastanawiam się, czy przyjdzie mi umrzeć gdzieś w jakimś obcym kraju. Z każdym kolejnym kilometrem w dół mgła na szczęście ustępuje i widok powoli się przeciera. Jedziemy do najładniejszego zabytkowego miasteczka Transylwanii- Sibiu.
Żegnamy się z naszymi wybawcami a na miejscu okazuje się, że w Sibiu trwa festiwal muzyczny i wszystkie miejsca noclegowe w ludzkiej cenie zostały już dawno wykupione. Pozostaje nam tylko iść w stronę starówki na zwiedzanie i zastanowić się, czy łapać stopa tego samego dnia dalej. Po drodze kątem oka dostrzegam naszych towarzyszy podróży w jednej z restauracji na starówce. Na placu Piata Mare trwa koncert, więc dziewczyny postanawiają zostać a ja wyciągam aparat i ruszam eksplorować okolice. A eksplorować jest co, bo wszędzie przy uliczkach rozciągają się malowane pastelowymi kolorami zabytkowe kamieniczki. Jest to jedna z najładniejszych starówek jaką dane mi było kiedykolwiek zobaczyć. Można sobie wręcz wyobrazić, że to nie wschód Europy, ale jedno z wielu uroczych miasteczek we Włoszech. Wszystko jest tu tak malownicze i urocze, że po jakimś czasie wręcz zaczyna trochę męczyć.
Z pełną karta SD wracam więc do dziewczyn i dowiaduje się, że załatwiły nam transport dalej.. z nikim innym, jak z poznaną wcześniej parą, która zabrała nas już dwukrotnie z drogi. Wszyscy wiec decydujemy się jechać do Medias, gdzie w tym samym hotelu udaje się nam znaleźć jeszcze wolne miejsca na naszą kieszeń.
Zanim wyruszymy dalej na targu w Sibiu szukamy jeszcze melonów, o których marzyłyśmy jadąc przez pół kraju i oglądając wypchane nimi przydrożne stragany z kuszącą na tabliczkach ceną 1 euro. Jak na złość na targu nie znajdujemy ani jednego melona.
W drodze do Medias zza szyby obserwuje zbierające się na niebie, granatowo-czarne, burzowe chmury. Mijamy własnie wzgórza, które odcinają się jaskrawą zielenią traw od ciemnego nieba. Pojawia się też tęcza i pierwszy raz w życiu widzę zjawisko, które kiedyś było marzeniem mojej dziecięcej wyobraźni- koniec a może początek tęczy. Kolory przyklejają się do zielonej trawy rosnącej na wzgórzu, jakby ktoś je dla żartu tam sobie po prostu namalował. Taka jest właśnie Rumunia, pełna niespodzianek.
Rano po wspólnym śniadaniu z holendersko-belgijską parą, prawdopodobnie ku ich uldze, żegnamy się już ostatecznie i ruszamy w stronę wylotowki . Wracamy w stronę Ukrainy.
Z drogi zabiera nas mężczyzna w średnim wieku z którym prostymi słowami próbuję rozmawiać po angielsku. Opowiada o swojej pracy i na telefonie pokazuje nam zdjęcia ciężarówek, które posiada w swojej firmie. Jest dumny ze swojego skromnego taboru, bo jak mówi w Rumuni jest ciężko i nie ma dla ludzi dobrze płatnej pracy.
Kiedy wysiadamy z samochodu chwilę później znowu następuje kolejny transfer do kolejnego samochodu. Idzie to tak dobrze, że aż myślę sobie, że może jednak trochę za szybko. Szkoda mi jeszcze opuszczać ten kraj. Młody kierowca zabiera nas w stronę Targu Mures. Jest w połowie Węgrem, co nie jest żadnym zaskoczeniem. Można ich tu spotkać dużo, bo Węgrzy też kształtowali historię tego kraju.
Po drodze dostrzegamy wlokących się przed nami na starym wozie cyganów. Temat Romów wypływa więc samoistnie.. Myślę sobie, że prawie można by było uwierzyć, że wcale ich tu już nie ma. Poza kilkoma w Suczawie, nie spotkałyśmy potem ani jednego. Teraz jedziemy przez małe wioski a oni z tymi swoimi prowizorycznymi wozami ciągną w grupach w tylko sobie znanym kierunku. Nikt w tym kraju nie chce, żeby ich z nimi kojarzono, jednak ludzki umysł jest wygodny i często lubi brać zasłyszane od innych informacje za niepodważalne fakty. Nikt nie zawraca sobie głowy żeby poznać prawdę, a Rumuni czują się skrzywdzeni tym, że ich również nazywają cyganami. Kierowca opowiada o tym, jak ktoś w Targu Mures gwizdnął mu radio z samochodu. Według niego na pewno byli to cyganie.
Przez szyby samochodu chłonę cały krajobraz na zewnątrz i próbuje dopatrzeć się tej legendarnej rumuńskiej, „piszczącej“ biedy, o której wiele ludzi ma tak silne przeświadczenie. Żadnego jednak kującego w oczy ubóstwa nie widzę. Kraj, jak wiele innych. Nie podniósł się jeszcze do końca po kryzysie, jaki zgotował mu Ceausescu i na pewno zajmuje mu to jeszcze lata, zanim rynek pracy ruszy bardziej do przodu, jednak ludzie jakoś sobie radzą. Tak samo jak ludzie w Polsce. Miasta i wsie też są podobne jak w Polsce, a też w moim własnym kraju dane mi było nie raz zobaczyć ledwo istniejące, zahukane dziury, o których nie pamiętał nawet sam Pan Bóg.
Ustawiamy się na wylocie ze stacji paliw pod Targu Mures i za chwilę podchodzi do nas wygłodniały bezpański kundel. Macha ogonem i czeka na swój przydział, więc wyjmuje suchą kiełbasę, którą noszę w plecaku już od początku tej podroży. W tym samym momencie podchodzi do nas tez młody facet i zagaduje płynnym angielskim, przyglądając się całej sytuacji. Nie chcę żeby pies się udławił folią z kiełbasy, więc zaczynam ją odwijać, ale zanim udaje mi się to zrobić, kundel pożera już cały kawał, prawie z moją ręką. W Rumunii można zauważyć kręcące się gdzieniegdzie bezpańskie psy, ale nie aż w takiej ilości o której mówią dramatyczne, przekazywane z ust do ust historie. Z tym problemem ponoć poradzili sobie kilka lat temu urządzając jak podawały niektóre źródła niezbyt humanitarne łapanki w całym kraju. Wycieram obślinioną przez psa rękę w chusteczkę a facet pyta się, gdzie chcemy jechać i oferuje nam podwózkę. Nie ma to jak stop, który sam się łapie. Chcemy jechać z powrotem do Suczawy i okazuje się, że będziemy jechać z powrotem do Suczawy. Przez całą drogę dyskutujemy sobie z kierowcą na różne tematy, po drodze zatrzymujemy się na chwilę przerwy, aby pooglądać z miejsca widokowego rozciągające się w oddali góry oraz krowy stołujące się na śmieciach z pobliskiego kosza. Potem w jednym z miasteczek wstępujemy jeszcze razem do restauracji na tradycyjne rumuńskie jedzenie. Mogłabym tak jeździć całymi dniami.
Kiedy docieramy do Suczawy jest już dosyć późno, więc z dworca nie idą już żadne marszrutki w stronę ukraińskiej granicy. Szukamy więc noclegów i z pomocą jednej z mieszkanek miasta znajdujemy tani hotel, który z zewnątrz wygląda trochę, jak nie na naszą kieszeń. Za przeszklonym tarasem siedzą elegancko ubrani ludzie i przyglądają się nam i naszym wielkim plecakom. Pokój okazuje się jednak tani, bierzemy więc jedynkę, ładujemy się do windy i po wyjściu na piętro przenosimy się kilka ładnych dekad wstecz. Wystrój pozostawia trochę do życzenia, drzwi do łazienki się nie zamykają, ale sypiało się już przecież w gorszych miejscach.
Idziemy zwiedzić miasto, w którym jak się okazuje nie ma za bardzo nic do zwiedzania. Znajduję jednak jedną perełkę w postaci monastyru św Jana Nowego, który liczy sobie już około 500 lat. W środku faktycznie wszystko wygląda jakby istniało co najmniej pół millennium. Wnętrze jest ponure, a całe ściany zdobią nieco już wyblakłe i gdzieniegdzie obdrapane wizerunki świętych. Z pewnością można poczuć tutaj zupełnie inny klimat. Na zewnątrz obok cerkwi znajduje się budynek, który wygląda na modlitewnik. Wchodzimy do środka i uderza w nas odór uryny. Prawdopodobnie to miejsce odwiedzają nie tylko chcący się pomodlić wierni.
Następnego dnia ruszamy w stronę dworca w poszukiwaniu marszrutki jadącej do Czerniowiec. Prowizoryczny dworzec jest oczywiście zamknięty a wokół nie ma żywej duszy, oprócz jednego pana w busiku, który wyruszy w drogę oczywiście kiedy zbierze się odpowiedni komplet i odpowiednia liczba hrywien.
Siadamy na krawężniku smażąc się w promieniach letniego słońca i czekając na odjazd marszrutki. W pobliskich krzakach zauważam bezdomną młodą kotkę z małym kociakiem. Koty podchodzą do nas i karmimy je pozostałościami jedzenia schowanego w plecakach. Zbierający się na dworcu ludzie patrzą na nas i koty uśmiechając się pod nosem. Czuję się jak matka Teresa od rumuńskich zwierząt. W tych samych krzakach trochę dalej śpi również bezdomny. Koty bawią się obok i nie zwracają na niego żądnej uwagi, tak samo jak część krążącego w tym miejscu społeczeństwa.
Do marszrutki w końcu uzbierał się komplet. Jedzie z nami jeszcze jakiś chłopak z Mołdawii, młody rumun i Ukrainka w średnim wieku. Bus więc we wschodniej wersji multi-kulti. Po drodze kobieta z Ukrainy próbuje zagaić rozmowę między nami i chłopakami. Podczas jazdy Ukrainka stara się wciągnąć wszystkich pasażerów w rozmowę a my próbując się jakoś dogadać tłumaczymy po angielsku trochę speszonemu rumunowi co mówi kobieta i na odwrót. Tłumaczenie tej całej gadaniny zajmuje nam czas aż do samych Czerniowiec.
Do dworca kolejowego jest jeszcze kawał drogi, więc z lenistwa decydujemy się wziąć taksówkę. Zblazowanemu taksówkarzowi nie chce się nawet negocjować ceny i za bardzo też z nami gadać.
W pewnym momencie podbiega do nas jakaś kobieta i mówi nam, żebyśmy nie jechały taksówką, bo się nie opłaca. Pod wzrokiem taksi drivera pełnym dezaprobaty odciąga nas od ulicy i mówi, że lepiej jest jechać trolejbusem, bo tak jest dużo taniej. Mówi całkiem dobrze po Polsku i zaczyna opowiadać o swojej rodzinie mieszkającej w Polsce. Mówi, że chce nam pomóc, tak samo jak jej pomagali Polacy. Zawiązujemy więc nową znajomość. Pytam o której przyjedzie trolejbus, ale dowiaduje się tylko, że wtedy kiedy przyjdzie na to czas. Tutaj trolejbusy rządzą się własnymi wewnętrznymi zasadami. Na wschodzie nie ma rozkładów, na wschodzie wszystko przychodzi w odpowiednim czasie. W końcu po jakimś czasie nadciąga nasz transport.
Wtaczamy się do środka tłumu stłoczonego w trolejbusie. Próbuję zorientować się co się wokół nas dzieje. Jakaś kobieta w podróbce bluzki Dolce& Gabana siedzi na drewnianym krześle na podwyższeniu i sprzedaje ludziom bilety trzymając w ręku cały plik kolorowego, ukraińskiego hajsu. A hajs krąży po całym trolejbusie, przekazywany z rąk do rąk kolejnym pasażerom do źródła wydawania biletów i z powrotem. Prawdziwy orient przy ukraińskiej granicy. Ledwo się mieszczę z tym swoim wielkim plecakiem w ręku, ale cały ten klimat wart jest zachodu i nieludzkiej ciasnoty. Nasza nowa znajoma z przystanku żegna się z nami, wyskakuje wcześniej, a my jedziemy dalej na dworzec pociągowy.
Podejmujemy znowu próbę kupienia biletów na pociąg. Pani z okienka mówi jednak tak szybko, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć o co jej chodzi. Tłumaczy nam coś i jej irytacja narasta tak samo jak kolejka zbierająca się nam za plecami. W końcu godzimy się na to co nam oferuje i otrzymujemy bilety w oddzielnych przedziałach. Dziewczyny trafiają razem do drugiej klasy a ja do kuszetki w pierwszej. Okazuje się, że po prostu nie było już miejsc w drugiej klasie. Kiedy pociąg nadjeżdża rozdzielamy się i rozsiadam się wygodnie na łóżku w kuszetce ciesząc się, że jadę w przedziale sama. Po jakimś czasie przychodzi prowadnica a ja proszę ją o kawę. Przynosi mi więc zrobiony w samowarze substytut kawy po turecki, ale nie narzekam tylko podziwiam szklankę z metalowym koszyczkiem do trzymania. Małe relikty czasu, które nadal można znaleźć w większości polskich domów i do których wciąż po latach czuje się specyficzny sentyment.
W Iwano-Frankiwsku do mojej kuszetki dosiada się młody chłopak. Witamy się i po jakimś czasie zawiązujemy rozmowę. W toku konwersacji dowiaduję się, że mój nowy towarzysz podróży też gustuje w podróżach po świecie, opowiada mi więc o swojej wycieczce do Gruzji. Tak mija nam cała trasa, aż orientuję się, że w końcu dotarliśmy do Lwowa. Na dworcu odnajduję swoją kompanie, a nowy kolega oferuje nam swoja pomoc w znalezieniu taniego hostelu w mieście. Jadąc tramwajem dzwoni jednak do swojej dziewczyny i razem zapraszają nas do siebie na nocleg, łapiemy więc przypadkowo spontaniczny couchsurfing. Następnego dnia jemy śniadanie na lwowskiej starówce i cieszymy się z niewiarygodnie niskich dla nas cen w restauracjach. Miasto jest piękne i podziwiając jego architekturę zaczynam rozumieć już sentyment naszych rodaków po utraceniu Lwowa na rzecz Ukrainy.
Po krótkim zwiedzaniu jedziemy na dworzec i łapiemy znowu marszrutkę do przejścia na granicy w Medyce. Dzień jest duszny i gorący, więc siedząc na samym końcu busika pomiędzy wciśniętymi na styk tobołami innych pasażerów i ludźmi, ocieram pot płynący po mojej twarzy i smakuje ostatnie chwile tutejszego klimatu.
Na przejściu granicznym stoimy już jakiś czas w kolejce, ale nie mamy na co narzekać, bo po drugiej stronie siatki czeka już od dłuższego czasu cały ogon Ukraińców próbujących również przejść przez kontrolę. Stoją ściśnięci jak śledzie, w tym upale i tracą już powoli cierpliwość. Ktoś tam w końcu zawiązuje komitet kolejkowy i próbuje wzniecić strajk. Wołają ze skargami do strażników, jednak Ci nie odpowiadają na ich wezwania. W końcu nasza kolejka się rusza i przechodzimy przez kontrolę. Rozbebeszmy swoje plecaki, a strażnik grzebiąc między naszymi znoszonymi od tygodnia ubraniami szuka potencjalnej kontrabandy. Po drugiej stronie mateczka Polsza wita nas widokiem prowizorycznych straganów z badziewiem rozstawionych przy chodniku prowadzącym do zajezdni autobusowej.
Wracamy autobusem do Przemyśla. Jest za gorąco na stanie przy trasie i po prostu mamy tego sterczenia przy drodze już zdecydowanie dosyć.
W Przemyślu na dworcu nie ma ani jednego autobusu do Krakowa, ale na szczęście jakiś czas później podjeżdża pociąg. Ładujemy się więc do niego i teraz dopiero mamy czas na chwile refleksji i odpoczynku.
Myślę o wszystkich ludziach, których spotkałyśmy po drodze w trakcie tej podróży. Myślę o ich historiach i o ich krajach. Przypominam sobie też teksty rumuńskiego filozofa Ciorana i jego smutku, który przelewał na papier i zastanawiam się jaki Rumunia miała wpływ na jego twórczość i jakie piętno odcisnęła na jego myślach. Już wiem, że kiedyś jeszcze wrócę do tego kraju, żeby zobaczyć inne miejsca, nad którymi wiszą białe mgły, zobaczyć wędrujących cyganów ze swoimi taborami, nakarmić wygłodniałe kundle kręcące się po drogach, czy po prostu porozmawiać z nieznajomymi spotykanymi na trasie.
Ciekawa opowieść, bardzo przyjemnie mi się czytało, choć odnoszę wrażenie, że całą trasę przebyłyście nad wyraz ekspresowo.
A z tymi rozkładami na wschodzie - one istnieją, a jakże. Czasem tylko tramwaj/trolejbus czy inna marszrutka przyjedzie 10 minut po czasie albo postanowi nie przyjechać wcale. No ale rozkłady są, gdzieniegdzie nawet wiszą :)
I o taki steemit nic nie robiłem właśnie :) Super opowieść i inspiracja dla mnie - co prawda ja bardziej na swoich dwóch kółkach ale podróż to przecież stan umysłu :) Dzięki i wrzucam do obserwowanych.