Brud, smród, patologia, wódka i amfetamina czyli Boston Wielka Brytania...
Zapewne zapytacie dlaczego tak niesmaczny jest tytuł tego posta, postaram się wam opisać w kilku zdaniach dlaczego właśnie tak.
A więc... w roku 2004 Wielka Brytania otworzyła rynek dla imigracji ekonomicznej, małe miasteczko jakim był Boston położony we wschodniej Anglii w hrabstwie Lincolnshire, w tamtym okresie był zamieszkały przez około 19 tysięcy osób z czego 90% byli to Brytyjczycy. Miasto zombie, otoczone tysiącami hektarów pól uprawnych - ja mówię na to PGR Europy. W Bostonie nie było nic, wyobraźcie sobie 20-tysięczne miasto w Polsce bez nawet jednego większego marketu, niecodzienny widok zwany potocznie „zadupie". Kiedy w 2004 roku zaczęły się zjazdy pierwszych grup ludzi przeważnie z Polski i Litwy. Pierwsze były pola, praca u farmerów często, gęsto z zakwaterowaniem w samym miejscu pracy. Małymi krokami rozwijał się wschodnio-europejski rynek importowy, powstały pierwsze polskie sklepy, zakłady fryzjerskie, naprawcze czy też lokale jak słynny w owym czasie bar z parkietem „Janosik". Ja osobiście do UK przywędrowałem w roku 2009 i przez pierwszy rok mieszkałem niespełna 20 mil na południe od Bostonu w mieście Spalding. Jako że Spalding jest nieco mniejszą miejscowością to sam Boston wydawał mi się całkiem sporym i lepiej rozwiniętym miejscem do zamieszkania. W 2010 wynająłem pierwsze mieszkanie w Bostonie. Zapewne dlatego, że miałem 20 lat na karku, inaczej odbierałem otaczającą mnie rzeczywistość. Luźne podejście do życia, niesamowita łatwość dostępu do używek i prawie totalna bezkarność ich posiadania fascynowała mnie jako „jeszcze" nastolatka, bo przecież jak się nie cieszyć tym, że przykładowo pijesz w gupie jakieś tam piwko na ławce i palicie jointa, a spacerujący patrol policji podchodzi, przeprasza, że przeszkadza i prosi by posprzątać puszki gdy skończymy i nie palić marihuany w miejscu publicznym bo nie wolno. Kolega odgasił jointa, schował a oni poszli dalej życząc udanego wieczoru... no magia. Minęło kilka lat, przez ten czas w Bostonie wyrastała przestępczość, a w związku z zaniżoną karalnością, podczas „brexitowej" nagonki medialnej miasto to trafiło na pierwsze strony gazet. Doszło do tego, że lokalny pismak „Boston Standard" prawie co tydzień eksponował na pierwszej stronie takie teksty jak „Death" „Killer" „Sex attacker" czy też „Drug mafia" bądź nawet przesadnie „Gang wars in Boston". Wiem jak odbieracie to mieszkając w Polsce, ale dla nikogo kto przyjechał tu chociaż na pare dni, wcale to nie dziwi. Mamy rok 2018, obecnie Boston zamieszkuje około 70 tysięcy ludzi z czego ponad 50 tysięcy to obywatele Polski, Litwy, Łotwy oraz Rosji (oczywiście na litewskich i łotewskich paszportach). Masa wałków, przekrętów, przykrywkowych firm, multum dilerów i tych którzy się nimi nie nazywają, a sprzedają na facebookowych grupach bez pardonu takie produkty jak alkohol, papierosy z przemytu czy totalnie nieświadomie leki. Czemu nieświadomie? Ponieważ ludzie niezdają sobie sprawy, że takie leki jak Ketanol czy Tramal są w UK na liście narkotyków syntetycznych i posiadanie oraz handel jest nielegalne i traktowane tak samo jak posiadanie jakielkolwiek „hurtowej" ilości np. kokainy. Niestety jest to niewiedza powszechna wśród polaków, mianowicie ludzie nauczeni są znaczenia słowa narkotyk propagandowo. W rzeczywistosci słowo to powstało jako synonim, a prawdę mówiąc każdy narkotyk twardy (czyli wszystkie z końcówką „ina") jest zwyczajnym lekiem i z takim zamiarem one powstały, ale wróćmy do Bostonu... Na dzień dzisiejszy, nowo przybyły imigrant, bez żadnych znajomości jest w stanie w ciągu godziny zakupić nawet kilogram amfetaminy i nie ma tu ani grama przesady. Tysiące ludzi pracujący na farmach i wszelkich fabrykach, sami napędzili ten tzw. „narkobiznes", zażywając coraz więcej białego proszku, dzięki czemu byli w stanie wypracować więcej godzin tygodniowo i uwierzcie mi ja osobiscie nigdy nawet nie pomyślałbym, że w tak małym mieście, tak wiele osób może ćpać i pić alkohol. Widok rodem z bronxu w latach 70-tych. Niektórzy nazywają Boston „Pruszkowem na emigracji", ale w czasach świetności polskiej mafii narkotyki nie były tak popularne w naszym kraju jak dziś i tragiczne tego skutki można zauważyć na przykładzie Bostonu.
Do Wielkiej Brytanii przyjeżdżają różni ludzie. Studenci, z których połowa postanowiła zabawić dłużej, ludzie w średnim wieku, którzy są tu ponieważ mieszkają dzieci, bądź los ich tak wykolegował, że zmuszeni byli przyjechać by pospłacać wszelkie długi w Polsce. Nie będę tutaj przytaczał wybranych historii życiowych bostończyków, ale możecie mi wierzyć, duża większość wygląda niemal identycznie. Przylot, agencja, sms i praca... Oczywiście o ile wynajęty pokój jest u normalnych, ułożonych ludzi, a najlepiej u rodziny z dziećmi. Chyba, że ktoś trafi (chciał czy nie chciał) do stereotypowego mieszkania, gdzie zazwyczaj lokatorzy to sami faceci, którzy słowa takie jak „polej" lub „posyp" traktują poważnie niczym pacież odmawiany przez księdza... No bo jakby nie było „pamiętaj by dzień święty święcić". Przykładowo czterdziestoletni ojciec, będąc tutaj sam i obcując z towarzystwem osób pijących 7/7 dni w tygodniu, a ćpających 10/7 w końcu będzie robił to samo. Twardych i uczciwych wobec rodziny pozostawionej w kraju można policzyć na palcach. Generalnie schemat upadku ludzi na saksach wygląda tak: bilet, samolot, praca, pierwszy melanż i.... i daj ci boże byś rano dostał sms’a o przyjsciu do pracy. W innym wypadku nitka pęka momentalnie i poprostu się leci. Znam takich, którzy nie tykali alkoholu, prochów nie widzieli na oczy, a mimo to po paru miesiącach dopuszczali się takich rozwiązań jak np. wódka w termosie, by uniknąć mandatu. Mam niespełna 30 lat, a znam dilerów o połowę młodszych, ktorych rodzice przyjechali do pracy posyłając dzieci do szkoły. 95% tych dzieciaków zamiast pokończyć szkoły, to poszli w ślady rodziców i sami tyrają po fabrykach i polach. Co w takim razie z przyszłym pokoleniem, które wychowa się w owym otoczeniu? Odpowiedź na to pytanie nasuwa się sama...
Tak w skrócie wygląda mój pogląd jeśli chodzi o życie na emigracji i chociaż wielu może się niezgadzać z moim zdaniem, to niestety oglądając taki widok przez kilka lat, nie potrafię inaczej ubrać tego w słowa.
Yoooo