Aleksander Sołżenicyn – Archipelag Gułag. Recenzja

in #reakcja5 years ago (edited)

Książka legenda. Poruszająca, przerażająca, oburzająca i imponująca. Wspaniałe zaoranie głupich wyobrażeń zachodniego lewactwa na temat komunizmu. Wstrzymaj się z jakimiś negatywnymi skojarzeniami z jąkającym się panem z muszką – słowo zaoranie pasuje tutaj idealnie, ponieważ ogrom przedstawionego materiału oraz subtelny komentarz do niego nie pozostawiają miejsca na złudzenia. Komunizm był najstraszniejszą rzeczą w historii ludzkości, gorszą nawet od narodowego socjalizmu, o ile w ogóle można tworzyć takie porównania. Mnie wydaje się, że raczej można, skoro nawet narodowy socjalizm nie zmuszał do bania się większości obywateli i ludzi, których wysłał na front, a którzy trafili do obozów jenieckich, nie traktował potem potencjalnych zdrajców. Wyobraźcie sobie ten poziom zepsucia: bestia groźna nie tylko dla odrębnych i niewinnych, ale też dla samej siebie: dla swoich kłów, dla swoich pazurów, dla swoich kończyn. Zdolna ranić samą siebie, byleby zwiększyć stan rozkładu świata. No i to wielu Rosjan miało swoje siły w armii niemieckiej, bo tak nienawidzili ZSRS. Niemcy jacyś pojedynczy w partii byli owszem, ale nie wstępowali masowo do Armii Czerwonej.

Archipelag Gułag cenię przede wszystkim za uzdrowienie mojej skrajnie pesymistycznej wizji człowieka, która ukształtowała mi się po lekturze „Innego świata". Gustaw Herling-Grudziński opisywał ludzi, którzy nawet w fatalnych warunkach obozowych starali się być ofiarni i pomagać innym. Po wielu miesiącach każdy z miłosiernych samarytan uczył się w końcu zwierzęcego egoizmu i nawet nie dało się myśleć o tym źle, bo nasuwał się taki obraz odklejenia osoby od jej ciała, czy też jej wycofania się w głąb siebie, że czymś naturalnym wydawało się, że te ludzkie cienie włączały biologicznego autopilota i robili wszystko by przetrwać. Ojciec Kolbe, który jakoś długo nie siedział w obozie koncentracyjnym, wydawał się fałszywym bohaterem. Posiedziałby jeszcze parę miesięcy albo lepiej: lat, np. z dychę, to odechciałoby mu się świętości.
Otóż Herling-Grudziński mnie oszukał. Sołżenicyn wspomniał o wielu (wiadomo, w morzu zwykłych ludzi byli to nieliczni, ale jednak), którzy nie stracili swojego człowieczeństwa nawet po wielu latach życia obozowego. To taki najjaśniejszy punkt tej książki.

Oprócz tego to tym, co wywarło jakiś większy wpływ na mój umysł i zażądało miejsca do zadomowienia się, były już rzeczy raczej przykre, choć czasem zabawne. Lubicie czarny humor? Książka serwuje go nam na wejściu, w postaci opisu więźniów kopiących w lodzie w jakiejś zimnej części Rosji, którzy znaleźli świetnie zachowane prehistoryczne okazy ryb. W każdym normalnym kraju zajęliby się tym naukowcy i byłby to dla nauki nie lada skarb. Rosjanie oczywiście te ryby po prostu zjedli. I to też nie tak, że mieli czas na namysł podczas ich oprawiania, przyrządzania etc. Zjedli je surowe i na wpół jeszcze zamrożone. Nie, nie z głupoty. Z głodu. Z przeraźliwego głodu.

Komiczna jeszcze jest sytuacja kojarząca się z typowymi owocami interwencjonizmu państwowego. Urzędnik coś w swojej pysze zaplanuje, wymusi to na innych i osiągnie efekt przeciwny do oczekiwanego. W którymś momencie istnienia Archipelagu wymyślono, że zrobi się osobny obóz dla kobiet i osobny dla mężczyzn, bo ciąże uniemożliwiały kobietom pracę i jeszcze trzeba było je karmić. Poskutkowało to tym, że kobiety spragnione dzieci oddawały się pierwszemu napotkanemu mężczyźnie przy pierwszej lepszej okazji i liczba ciąż... wzrosła.

Dalej już śmiechu przez łzy nie będzie. W I tomie dużo jest o śledztwach; w większości przypadków zamykano oczywiście za nic i na podstawie zmyślonych oskarżeń, czy to przez samą Czekę/NKWD, czy ich ofiary, które wypisywały ciągi nazwisk, by ratować swoją skórę. To wydaje się raczej znanym faktem i aż tak bardzo nie dziwi, choć momentami człowiek się zastanawiał jakim cudem ktokolwiek został na wolności, skoro panowały takie kryteria aresztowań. Bardziej barwnym aspektem śledztw jest ten po stronie Czeki/NKWD. Otóż jego trepy wykazywały się niebywałą oryginalnością w ich prowadzeniu oraz w aresztowaniach. Wymyślali takie fortele, prowokacje i pułapki, by kogoś aresztować, czy zmusić do podpisania wyroku na siebie, że tym większy dysonans dopada czytelnika, gdy czyta też o aresztowaniach na zasadzie „podchodzą do ciebie na ulicy w biały dzień i każą ci wejść do samochodu". To był jakiś przeraźliwy festiwal absurdu. I jak to na festiwalu: „atrakcji" było więcej. Czekiści i enkawudziści wykazywali się niebywałym okrucieństwem i chęcią zgnębienia człowieka. Czasem nie zadowalało ich to, że ktoś już był skłonny podpisać wszystko, co mu się podsunęło. Męczyli ofiarę dalej. Sołżenicyn kpi z czarnej legendy inkwizycji, podczas gdy w Rosji praktykowany tortury i pseudo sądy na potęgę.

Swoją drogą z tym podpisywaniem to dość śmieszne, że w państwie absolutnego bezprawia przywiązywano tak wielką uwagę do tych papierków, skoro i tak wszyscy wiedzieli, że są fałszywe. Zabezpieczenie sumienia czekisty? A może jakiś atawizm czy też relikt po dawnym cywilizowanym systemie prawnym? Jakby nie mogli po prostu posyłać tych ludzi prosto na roboty.

Według Sołżenicyna do Czeki i NKWD pchały wygoda i pycha oraz naturalna selekcja. Ludzie przyzwoici sami wykruszali się, gdy skierowano ich do pracy w organach. Opowiedział też jak sam tuż po aresztowaniu, gdy jeszcze miał mentalność obleśnego, radzieckiego oficera, kazał nieść niemieckiemu współwięźniowi swoją walizkę. Oczywiście bardzo się potem tego wstydził, ale nie wyklucza, że w innych okolicznościach to on mógł być członkiem tego samego rdzenia machiny zła: „Linia podziału między dobrem a złem przecina serce każdego człowieka. A kto gotów jest odciąć sobie kawałek serca?".

Przygnębiającą jest historia tego, jak ZSRS domagało się odesłania do kraju wszystkich rosyjskich jeńców i uchodźców, zwłaszcza żołnierzy. Alianci podpisali umowy w tej sprawie bez mrugnięcia okiem i wydali dziesiątki tysięcy osób na pewną śmierć. Anglicy nawet rozbroili podstępem jakiś legion tatarski, tucząc go wcześniej porządnymi racjami żywnościowymi i wydając mu najlepszy sprzęt, by potem zaprosić oficerów tego legionu na jakąś uroczystość, gdzie zostali spałowani i przekazani sowietom.
Emigrantów i uchodźców w Szanghaju nie mogli dosięgnąć swoimi mackami, więc ogłosili, że będzie amnestia dla każdego, kto wróci. Ludzie więc masowo wsiadali na parostatki do „domu", a tam już w trakcie podróży zaczynano ich głodzić. Celem podróży okazywał się oczywiście Gułag. Nielicznych zostawiano w spokoju, ale tylko na parę lat – prędzej czy później trafiali do obozu.

Skoro o obozach mowa, to ich administracja rekrutowana była spośród byłych więźniów, którzy chętnie zajmowali te posady, a pasowali na nie idealnie – byli już odczłowieczeni i przynajmniej było pewne, że wiedza o tym, co dokładnie dzieje się w obozach, nie rozprzestrzeni się.

Więźniowie kryminalni byli traktowani jak proletariusze, których trzeba po prostu resocjalizować, a polityczni jako zło wcielone, którym należy pomiatać. To pozwalało na uczynienie patologicznym nie tylko systemu prawnego, ale i samego odbywania kary. Obozy dla prawdziwych przestępców były szkołami złodziejstwa, łajdactwa, rozboju i gwałtu. Mogli się w nich bezkarnie dalej deprawować, kosztem politycznych, którzy byli terroryzowani zarówno przez te zwierzęta, jak i przez strażników.
Deprawowały się też w najlepsze prostytutki. Raz nawet wpadnięto na taki pomysł, by w ramach walki z nierządem wyłapać prostytutki w Rosji i wsadzić je do obozów. To oczywiście tylko poprawiło ich byt i pozwoliło na względny dobrobyt materialny.

Zło obozów pracy jest oczywiste, ale podróże wcale nie bywały lepsze, zwłaszcza pociągami. Po drodze strażnicy wywłaszczali więźniów, każąc im np. wykupować przysługujące im racje żywnościowe za ubrania. Żywność rozdawano na określony czas i jak było jakieś dłuższe opóźnienie, to nie uzupełniano wcale zapasów. No i mogło się okazać, że nie wysiadłeś na swojej stacji i że wysiądziesz, gdy pociąg będzie zawracał. Za parę dni.

Nie sposób jeszcze nie wspomnieć o ekonomicznym absurdzie gułagu i tego, że w skali państwowej przynosił tylko straty. Natychmiast przypomina się Hitler, który mimo przegrywania wojny, marnował środki na gazowanie Żydów. Na archipelagu bogacili się tylko jego zarządcy, dla których stanowiły one prywatne folwarki (choć folwark to może nieadekwatne słowo, skoro każdy z więźniów z rozkoszą zamieniłby swój los na los chłopa pańszczyźnianego). W sprawie marnotrawstwa kapitału ludzkiego przez państwo warto jeszcze dodać, że kanał białomorski wykopano nie z powodu jakiejś realnej potrzeby, a dlatego, że Stalin potrzebował wielkiej budowy w celach propagandowych oraz dla samej idei wyniszczenia więźniów. Rozkazano zbudować go w 20 miesięcy i nie dano w tym celu betonu, a tylko tysiące ludzkich istnień, mających spalić się w morderczych warunkach pracy i głodu.

Anegdoty i wstrząsające obrazy można mnożyć w nieskończoność, więc w którymś momencie należy przerwać i sądzę, że to właśnie ten moment. Jakiekolwiek podsumowanie będzie banalne, więc po prostu, jeśli starczy wam odwagi, to przeczytajcie tę książkę.

9/10