RE: [TemaTYgodnia #41] RIposta - Dysleksja i wtórny analfabetyzm
Wielokrotnie spotykałam się z niedobrym podejściem rodziców do różnych spraw edukacyjnych i okołoedukacyjnych dotyczących ich dziecka. Pisząc "niedobre" mam na myśli takie działania i decyzje, które podejmowane zapewne w najlepszej wierze, czyniły więcej szkody niż pożytku.
Zgadzam się całkowicie z opisem pedagogizacji rodziców. Miałam i mam okazję obserwować te działania z obu stron - jako nauczyciel i wychowawca oraz jako rodzic. Krew w piach. Dlaczego? A dlatego, że tam, gdzie najbardziej wskazana byłaby refleksja nad metodami wychowawczymi, wzorcami, komunikacją z dzieckiem i jakże często oczekiwaniami rodzica wobec dziecka, stoi najwyższy mur oporu, niechęci, nieufności i często przekonania o własnej nieomylności. "Co mi tam ta baba będzie mówiła.", "Ja wiem najlepiej."
Moje dzieci nie mają problemów z czytaniem i liczeniem, syn być może będzie miał problemy z ortografią (po mamusi), u córki obserwuję sporą łatwość kojarzenia i dobre wyczucie ortograficzne, czego sama niestety nie miałam. Oboje za to wymagali pomocy logopedycznej. Bywałam zatem u logopedy jako rodzic, mam koleżankę, która jest logopedą szkolnym, a moja sąsiadka z osiedla prowadzi prywatny gabinet logopedyczny.
Moje dzieci uczęszczały do państwowej poradni, do pani, która świetnie nawiązywała z nimi kontakt, diagnozowała stan wyjściowy i postępy i dobierała ćwiczenia tak, że podczas każdej wizyty widoczny był progres. Natomiast sama słyszałam o niej bardzo nieprzychylne opinie rodziców. Wiecie dlaczego? Powodem był sposób pracy. Wizyty odbywały się raz w miesiącu, rodzic towarzyszył dziecku i uczył się wykonywać kolejną partię ćwiczeń, a później należało codziennie ów zestaw powtarzać z dzieckiem. Zajmowało to codziennie około kwadransa, oczywiście wskazane było przepowiadanie też kilka razy dziennie słówek czy zdań. Taki system nie odpowiada wielu rodzicom - wolą oni raz w tygodniu przywozić dziecko na półgodzinne zajęcia prywatne i pozostawić całą pracę logopedzie (sami czekają w samochodzie lub jadą gdzieś w swoich sprawach). Zajęcia logopedyczne w szkole ze względu na niskie przydziały godzin również wymagają dość ścisłej współpracy z rodzicem, a bywa różnie - często dziecko przy pełnej akceptacji rodzica zwyczajne "nie bywa".
Miałem okazję obserwować rożne tego typu dziwne postawy również u swoich krewnych. Rodzice konkretnego dzieciaka, z którym wystarczy spędzić pół godziny przy jednym stole by uświadomić sobie, że jest specyficzny (jestem lajkonikiem ale według mnie, przynajmniej ociera się o okolice aspergera) przez kilkadziesiąt minut gadali z jakimi debilami mają do czynienia w szkole, bo Ci odważyli się zasugerować wizytę w poradni. Pomijam, że działo się to przy dziecku i zdania w rodzaju "jeśli sobie nie radzi to sama powinna iść do psychologa" na pewno skutecznie niszczą autorytet nauczycieli u dziecka.
Co do wspomnianych przez Ciebie oczekiwań wobec pracy logopedy z dzieckiem - to kolejny temat rzeka. Już się kiedyś wypowiadałem o tym, że nie rozumiem czemu niektórzy ludzie wydają się pragnąć, a czasem wręcz żądać, by wszyscy naokoło zamiast nich zajęli się wychowaniem i utrzymaniem ich dzieci. Nie mogę tego pojąć.
Przypomniała mi się smutna historia z sąsiedztwa, o matce, które wykorzystuje wręcz inwalidztwo swojego dziecka między innymi jako pretekst do tego by nie musieć pracować (przecież musi się zajmować kalekim dzieckiem). Dzieciak tak naprawdę zajmuje się sam sobą, widać że jako kalectwo wydaje się urwisowi w ogóle nie przeszkadzać (szczególnie w byciu urwisem). Co będzie dalej nie wiadomo, bo matka lubi rozpowiadać o tym jak jej dziecko jest skrzywdzone przez los. Zapewne samo dziecko tego też wysłuchuje co raczej jakoś się na nim odbije. Mało tego, przez to że matka obnosi się z kalectwem dziecka nie załatwia mu ciągle protezy - która jak mi się zdaje jest niezbędna. Dzieciak przecież rośnie i kręgosłup potrzebuje równomiernego obciążenia obu stron ciała. Ale przecież kiedy będzie miało protezę to nie będzie się niczym wyróżniać od innych dzieciaków z sąsiedztwa. Słyszałem, że nic nie jest w stanie jej przekonać. Ani nauczyciele i szkoła, ani lekarze, ani rehabilitanci. Jak grochem o ścianę. Tego też nie mogę żadną miarą ogarnąć.
Po mamusi? W to nie uwierzę. :-D
Bardzo popularna "rada" stosowany w filipikach przeciwko tej czy tamtej nauczycielce bądź nauczycielowi. Dobrze, gdy podczas takich rozmów rodaków przy stole znajdzie się ktoś, kto trochę stonuje oburzoną mamę. Prawie zawsze nadaje się do tego przypomnienie, że dziecko w szkole funkcjonuje inaczej niż w domu - tam jest w grupie, jest uczniem, kolegą.
Jeżeli takie tyrady odbywają się w gronie kilku matek o podobnym nastawieniu do edukacji "swojego dziubdziusia", to zwykle kończy się otwartym pójściem na udry ze szkołą, pisaniem skarg i poczuciem wielkiej krzywdy.
Myślę, że problem polega głównie na tym, że są osoby, które każdą uwagę, wskazówkę, sugestię dotyczącą ich dziecka odbierają jako atak na nich samych. Jakiś procent populacji po prostu tak ma (zresztą nie potrzeba do tego dzieci - wystarczą posty na Steemicie; mało to razy o uwagi do treści wpisu lub flagę autor reagował zupełnie nieadekwatnie?). Szkoda, bo w ten sposób ludzie zachowują status quo, który jest po prostu niekorzystny.
Pozdrowienia od osoby, która w pisemnej pracy maturalnej nie używała wyrazu "rzadko" bo nie miała pewności co do jego pisowni (podobnie zresztą było z "marzyć", "korzystać" i pewnie z jeszcze kilkunastoma innymi). :)